23 kwietnia 2010



Zaczynam pisać ten wpis będąc tak zmęczona, że aż nie wiem, czy to w ogóle ma jakiś sens. Micho mnie jednak dopinguje, żebym wszystko opisała póki na świeżo, więc się postaram.

Z Curacautinu ruszyliśmy, jak na nas naprawdę rano do Parku Narodowego Conguillio. Chcieliśmy tam spędzić jeden dzień, spacerując, po czym na noc uciec gdzieś poza granice parku. A wszystko przez to, że w Chile - Conaf, czyli instytucja administrująca wszystkie Parki Narodowe, według nas oszalał przy projektowaniu pól campingowych, a konkretniej wysokości cen. Za nocleg w owszem pięknej scenerii trzeba zapłacić między 20 a 30 USD... - w tym niejednokrotnie prysznice z zimną wodą. To my za coś takiego dziękujemy, wolimy przespać się w niemniej pięknej scenerii tuż pod bramą parku i pójść spać oczadzeni dymem z ogniska.



Park Narodowy Conguillio to obszar chroniący głównie okolice wulkanu Llaima. Jako, że wulkan ten miał wielką erupcję w Nowy Rok 2008, kształt i krajobraz parku mocno się zmienił. I według nas właśnie ta erupcja stanowi o atrakcyjności parku. Droga prowadzi najpierw przez ciemny las araukariowy, po czym kilkukrotnie przejeżdża się przez pola zastygłej czystej lawy, bądź lawy wymieszanej z ziemią, kamieniami i wodą prosto ze stopionego lodowca. Zastygłe rzeki czarnej substancji zrobiły na nas wielkie wrażenie. Co się musiało tu dziać ponad 2 lata temu???



Przez park poprowadzonych jest kilka szlaków. My wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer w okolicach jeziora Conguillo (które zresztą powstało w wyniku zablokowania wypływającej z lodowca rzeki przez magmę podczas wcześniejszej erupcji) - Sierra Nevada trek. Szlak prowadzi początkowo przez obszar obficie porośnięty przez araukarie, po czym kiedy jezioro zaczyna zakręcać wspina się 600 do góry do kilku punktów widokowych. Ogólnie rzecz ujmując - bardzo miły i ładny dzień, choć na pewno bez jakichś ekstaz wielkich. Bardziej polecam - Reserve Nacional Altos de Lircay.

Po powrocie do motoru została nam godzinka do zachodu słońca, czyli idealny czas, żeby przejechać przez resztę parku i znaleźć miejsce na obozowisko. Tuż za bramą - znaleźliśmy miejsce IDEALNE. 100 metrów od drogi, tuż przy zboczu stromej doliny i co najważniejsze z zadaszonym stolikiem (?!) Zupełnie jak gdyby ktoś tam specjalnie to dla nas ustawił :P Ugotowaliśmy sobie dobrą kolację, Micho rozpalił ognisko i tak siedzieliśmy sobie przy ogniu, grzejąc się i czytając do północy... Później okazało się co prawda, że nie mamy czym go zgasić, co wywołało u nas mocno odmienne reakcje, ale z perspektywy czasu (po tygodniu - hi!) muszę powiedzieć, że wieczór był taaaak piękny, że o wszystkim co niemiłe zapomnieliśmy już dawno i wspominać niewarto :)



Parque Nacional Conguillio


A doceniamy ten dzień i wieczór tym bardziej, że dnia kolejnego przyszło załamanie pogody. Nie na chwilę, na chwil zdecydowanie za wiele. Musiało to kiedyś nastąpić, wszyscy ostrzegali nas już od dawna, że wkrótce wjedziemy w obszaru deszczu, widząc jednak ciągle bezchmurne niebo jakoś nie chciało nam się wierzyć. Wszyscy lokalni mówią zresztą, że i tak mamy szczęście, bo normalnie kwiecień jest bardzo deszczowy, a w tym roku dużo padało w lecie, stąd sucha (...) jesień. Nasz przejazd do Pucon po zaczynającej się już tu pięknej krainie jezior odbył się z dużą dozą obojętności. Bo jak tu się czymkolwiek zachwycać, jak zimno tak, że całościowego skurczu można dostać od zwijania się w sobie. Wszystko w chmurach, szare, bez kolorów. Wszechogarniająca beznadzieja.



Pucon najkrócej można opisać jako takie nasze Zakopane, czyli taką krajową stolicę sportów różnych. Podobno - miasteczko to w kategorii miast o podobnej wielkości ma najlepiej rozwiniętą infrastrukturę turystyczną na południe od Kostaryki. Lokalni chwalą się, że mają wszystko - lasy, jezioro, góry, termy, rzeki idealne na rafting, w zimie wyciągi narciarskie. Nic tylko zostawiać pieniądze w jednej z setek restauracji i kawiarni - my polecamy przede wszystkim szwajcarską piekarnię z fenomenalnymi ciastami!! lub też w jednej z agencji turystycznych zapisując się na jedną z czołowych lokalnych atrakcji - wejście na aktywny wulkan Villarica, który majestatycznie króluje nad miastem, rafting lub wizytę w termach. A najlepiej cały "package" wykupić.

Na szczęście mieliśmy rozwiązaną sprawę noclegu w Puconie. Louis Goldwing (ten motocyklista z Los Angeles) zadzwonił do swojego kolegi motocyklisty z Pucon, który to zaprosił nas do siebie na kolację i nocleg! I tak wylądowaliśmy w domu chilijskiej rodziny - Carlosa i Caroliny i ich dwóch małych synków. TO był WIECZÓR! Carlos - arcy pozytywny człowiek z prawdziwie artystyczną duszą, świetnym poczuciem humoru i anielską cierpliwością do tłumaczenia nam swoich żartów, cobyśmy zrozumieli, przyrządził znakomitego łososie z grilla (specjalna "La TEKNIK" polegająca na owinięciu ryby w codzienną gazetę, wiele warstw, co by się wszystko nie spaliło, odpowiednie ułożenie żaru itp itd. - słowa naprawdę umniejszają ten przygotowawczy kunszt Carlosa :P). Później było jeszcze wiele mięs, również z grilla, i kiedy już szykowaliśmy się do spania, nudni my, na stole wylądowały 4 butelki pisco (brandy zrobione z winogron). I ostatecznie zasnęliśmy przed 5... Piscola lała się litrami, języki rozwiązywała, nasz hiszpański urósł do poziomów dalece zaawansowanych, Micho drewno rąbał, ja kokę z Carlosem żułam, wiele rozmów o Chile i Polsce, nauka łapania jaszczurek na żyłkę, której zresztą kawałek dostaliśmy w prezencie na wypadek gdybyśmy kiedyś z głodu umierali - jednym słowem niezła zabawa.

Następnego dnia mieliśmy się zebrać i jechać GDZIEŚ dalej. Dzień jednak był ciężki. A na swoje usprawiedliwienie mamy to, że lało nieprzerwanie, więc w sumie, po co gdziekolwiek jechać i zmuszać się do aktywności jakiejkolwiek, jak przyjemność z tego żadna. Sukcesem dnia było zrobienie prania, na które wyczekiwaliśmy od Salty. Zostaliśmy u Carlosa na noc kolejną. Wieczorem nikt jednak nie miał ochoty na powtórkę nocy poprzedniej, wypiliśmy herbatę, zjedliśmy ciastko w ciągle zejściowych humorach i cały dom zamilkł przed 23.

W niedzielę postanowiliśmy się zebrać, coby nie nadużywać gościnności Carlosa i Caroliny. Cały dzień lało nieprzerwanie, chowaliśmy się więc po kafejkach, kawiarniach i sklepach wszelakich, po czy postanowiliśmy uciec za miasto, tam rozbić namiot i wieczór spędzić w termach Los Pozones (35 km od Puconu). Okazało się, że tuż przy termach jest super podstawowe pole campingowe - pole + mikro kibelek. Tam więc założyliśmy bazę i skoczyliśmy na drugą stronę ulicy wymoczyć zziębnięte i przemoczone deszczem kości. Sprawa trochę droga - 10USD od osoby, ale termy godne polecenia. 6 basenów o temperaturach od 25 do 42 stopni, baaardzo mało ludzi (w większości basenów byliśmy sami). Problem chyba jedyny polega na tym, że niektóre baseny są od siebie kawałek, a tu wieczorem temperatura spada do stopni kilku, przejście pomiędzy kolejnym moczeniem odbywało się więc z nieco szczękającymi zębami a zanurzenie było ulgą prawdziwą. Nie muszę chyba dodawać, że nieprzerwanie padało.
Po godzinie mieliśmy już szczerze dość, czuliśmy się jak po wyjątkowo gorącej saunie, ledwo doczłapaliśmy do namiotu.

Tu okazało się jednak, że nie przewidzieliśmy jednego - że zgłodniejemy po tej wodzie. Bardzo niewiele, niestety, myśląc wsiedliśmy na motor, żeby we wciąż kropiącym deszczu pojechać szukać jakiejś restauracyjki. Po przejechaniu 8 km całe zgromadzone ciepło zdążyło z nas uciec i ze szczękającymi zębami wpadliśmy do przydrożnego sklepu meblowego spytać, gdzie tu można coś zjeść. A tam mówią nam, że teraz niski sezon i jedyne miejsce to Pucon (25km dalej)... To my już głodni wolimy spać... Wracamy przybici nieco pod motor, a właściciele owego sklepu wylatują i pytają czy może nie zechcemy z nimi czegoś zjeść, bo w sumie mają sporo zupy. Wieczór upłynął nam przy pysznej zupie gulaszowej zrobionej przez potomków duńskich imigrantów. Do tego serki, chleby, owoce i super sympatyczni gospodarze, którzy popijali wino z sokiem pomarańczowym (!) i bardzo chętnie z nami rozmawiali - bo Polska to dla nich taki tragiczny, a przez to bardzo mistyczny kraj... O Chile!!! Dosyć późno było, jak wsiedliśmy na motor i ruszyliśmy na nasz "camping" - tym bardziej niechętnie, że zaproponowali nam nocleg u siebie, a my wszystko mieliśmy w/przy namiocie...

Tu taka krótka dygresja - o imigrantach z Europy. Podczas gdy w Argentynie czuć duży wpływ kultury i imigrantów włoskich, tu zdecydowanie przeważa wpływ niemiecki. Największy napływ Niemców miał miejsce w połowie XIX wieku, kiedy to Chilijczycy wprowadzili prawo o wspieraniu selektywnej imigracji, które miało pomóc z zasiedleniu południowo-centralnej części kraju. A że tereny te bardzo przypominają Bawarię, Austrię i Szwajcarię - to właśnie z tych krajów przybyło najwięcej ludzi. Wielokrotnie rozmawiając z różnymi osobami wychodzi, że ich dziadek, pradziadek, a nawet ojciec był Niemcem. Wpływ widać w wielu obszarach - począwszy od architektury, po kuchnię czy język - ciastko w tym regionie Chile to po prostu - Kuchen :)

Całą noc padało, temperatura - 0 stopni... W naszym super hiper namiocie w sam raz dla tych, którzy chcą przemierzać na piechotę Pustynię Atacama, zrobiło się jezioro. Budzi się człowiek na pływającej macie w śpiworze puchowym nieziemsko mokrym, wszystko tak wilgotne i mokre, że .... ( tu niech sobie każdy najbardziej negatywne skojarzenie), oczywiście dalej leje, więc nie ma jak wyjść, osuszyć, ugotować. To była jedna z tych bardzo niewielu chwil, kiedy chętnie usiadłabym za suchym biurkiem w suchym warszawskim biurowcu. Postanowiliśmy przeczekać i obejrzeć film. Film obejrzany - pada dalej. Może drzemka? Drzemka wykonana pada dalej. A chęć zjedzenia owsianki coraz większa. Idziemy więc gotować do kibelka. Siedzimy na deskach wciśnięci między ubikację a zlew - między nami butla z garnkiem z wodą, obieramy owoce. ALEŻ smakuje. Tylko co dalej? Jest 14, pada i wcale nie zanosi się na to, że padać przestanie.

Desperacja nasza jest wielka. DOŚĆ. Wsiadamy do autobusu i jedziemy do Puconu. Zagrzać się w kawiarni i pomyśleć co dalej. Poczucie beznadziei i bezsilności jest jednak tak duże, że jeszcze w drodze do Puconu decydujemy się na zostanie na noc w hostelu w Puconie, co wiąże się z porzuceniem absolutnie wszystkich naszych rzeczy, z motorem włącznie na polu koło term. Kupujemy saszetki z kosmetykami, włazimy pod prysznic i ciepłą, suchą kołdrę i jest nam dobrze.



I tak mamy wtorek :) Większość poranka leżymy w łóżku i się wygłupiamy. Jakoś nawet nie przechodzi nam przez myśl, żeby wyjrzeć za okno :) O 12 wyglądamy i widzimy, że przestało padać! Jazda po motocykl się nam jednak jakoś nie widzi. Słońce bardzo nieśmiało przebija się przez chmury, idziemy na spacer, który kończy się budowaniem kanału łączącego mini rzekę z jeziorem. Ja w kaloszach jestem szefową tamy, Micho szefem kanału... Drążę temat wejścia na wulkan Villarica. Pomysł ten pojawił się po przeczytaniu wpisu Magdy i Przemka, później wielokrotnie przez nasz skromny budżet upadał, po czym się odradzał, bo przecież zawsze na COŚ takiego pożyczyć warto :) Konkluzja dyskusji jest taka, że Micho daje się namówić. Jesteśmy w tym Puconie tyyyyle czasu, że przydałoby się coś aktywnego przedsięwziąć. Na 15 wracamy do hotelu bo - Liga Mistrzów. A na resztę dnia zadania pozostają dwa - odebrać rzeczy z pola pod termami i zarezerwować wyjście na wulkan.

Na polu wszystko stoi dokładnie tak jak zostało zostawione. Tylko wody wszędzie jeszcze więcej. Wylewamy wodę z namiotu, garnków, wyżymamy ubrania, pakujemy wszystko to mokre do mokrych plecaków i przed 20 wchodzimy do absolutnie przypadkowej, tzw pierwszej z brzegu otwartej agencji, w które rezerwujemy wyjście na wulkan. W nocy dla odmiany pada...

Po raz pierwszy od zupełnie nie wiem jak długiego czasu - budzi nas budzik (!!) o 6 rano. O 7 stawiamy się w agencji - pogoda nie wygląda optymistycznie. Na niebie zalega gruba warstwa chmur. Zakładamy spodnie i buty, i jesteśmy już właściwie gotowi do wyjścia, a przewodnik mówi, że nie ma dobrych wieści. Na górze pada śnieg, większość agencji odwołała swoje wyjścia, ale jak chcemy możemy pojechać na górę, może zła pogoda przejdzie w międzyczasie... Decyzja należy do nas. Możemy zrezygnować w biurze i odzyskać całość pieniędzy, możemy pojechać na górę, zrezygnować i zapłacić jedynie za transport (3000 pesos) lub też możemy zaryzykować i zdecydować się iść, licząc na to, że wyjdziemy ponad warstwę chmur. Jeśli jednak pogoda się nie poprawi i będziemy musieli po godzinie/dwóch wracać nie odzyskamy nic. Decydujemy się pojechać na górę. Śnieg nie pada, ale pod nami wielka warstwa chmur i nad nami podobnie. Wszystkie busy decydują się wracać do Puconu. A nasza grupa - w całości chce spróbować szczęścia. Tzn nie do końca w całości - jako jedyni się wykruszamy. Ryzyko wydaje się nam za duże, a nie mamy kasy ani ochoty na wspinaczkę w chmurach, wietrze i zimnie bez jakichkolwiek widoków. Postanawiamy wrócić do Puconu sprawdzić szczegółową prognozę i jeśli dnia kolejnego będzie lepiej - przełożyć wyjście na wulkan, zostając w Puconie jeszcze dłużej...

Reszta dnia przemyka nam sielankowo między palcami. Wygłupiamy się, sprawdzamy stan tamy i kanału, mecz Bayernu w Lidze Mistrzów też zobaczyć trzeba. Po południu spotykamy pare Anglików, którzy zdecydowali się iść. Do 2400mnpm szli w strasznym wietrze i chmurach i kiedy było już widać ich koniec musieli się zawrócić, bo było za dużo wiatru i lodu. A więc decyzja o rezygnacji tego dnia była trafna, tylko czy jutro lepiej będzie....?

Kilka fotek z Puconu:

Pucon


Madziula

0 komentarze :

Prześlij komentarz